Po dlugiej podrozy pociagiem i dojezdzie autobusem jestesmy na miejscu. Przed wejsciem wita nas nasz przewodnik. Po krotkiej wymianie zdan wiemy, ze mamy raptem 2 godziny. 2 godziny na Machu Picchu! Pod nosem klniemy na poludniowoamerykanski brak organizacji. Po kontroli biletow i paszportow – what the hell? – mozemy wreszcie isc dalej.
Nareszcie wchodzimy. Widok zapiera dech w piersiach! Machu Picchu rozposciera sie u naszych stop. Ruiny, ale wspaniale zachowane i czesciowo odrestaurowane. Idziemy powoli, jeszcze nie do konca wierzac, ze naprawde tu jestesmy. To miejsce jest jak z bajki. Chcialabym tu byc wczesnie rano, zanim pojawia sie inni turysci… Nasz przewodnik zaczyna opowiadac.
Machu Picchu powstalo w czasie panowania krola Inkow Pachacútec Yupanqui, ok. roku 1450. Moglo tu zyc ok. 1000 ludzi. Naukowcy wychodza z zalozenia, ze mieszkancow bylo ok. 750. Poniewaz na terenie miasta znajduja sie swiatynie, swiete miejsca Inkow i krolewski palac, Machu Picchu najprawdopodobniej bylo krolewska rezydencja. Po ok. 100 latach zostalo kompletnie opuszczone. Powodem mogli byc hiszpanscy najezdzcy, ale tak naprawde nie wiadomo, dlaczego mieszkancy zostawili to miejsce.
Machu Picchu jest… piekne. Chodzimy po sciezkach i podziwiamy Swiatynie Slonca, pozostalosci palacu i zwykle domy. Wszystkie budynki zostaly zbudowane w klasycznycm sytlu Inkow, z ociosanych kamieni bez uzycia jakiegokolwiek spoiwa. Kilkaset lat temu inni ludzie chodzili tymi samymi drogami, uprawiali ziemniaki i kukurydze, hodowali zwierzeta, brali udzial w religijnych ceremoniach. A potem wrocila dzungla. Szczyty gor, miedzy ktorymi lezy miasto, sa pokryte zielenia. Od jednej z nich pochodzi nazwa Machu Picchu.
Wspinamy sie po stromych schodach, dotykamy kamieni i cieszymy sie jak dzieci, ze mozemy to wszystko zobaczyc na zywo, a nie tylko na zdjeciach. Max najbardziej interesuje sie lamami i alpakami, ktore pasa sie wsrod ruin. Sa przyzwyczajone do turystow i pozwalaja sie nawet glaskac. Slonce prazy niemilosiernie, dobrze ze mamy na glowach kapelusze. Czas mija zdecydowanie za szybko, musimy wraca. Przy wyjsciu ogladam sie za siebie, i zabieram ze soba obraz skapanych w sloncu ruin.
Kolejka do autobusu jest jeszcze dluzsza niz ta do dojazdu. Stoimy poltora godziny. Jest goraco jak w piekle. Na szczescie mamy ze soba wode. Po raz kolejny klniemy na byle jaka organizacje. 7 godzin w pociagu, 40 minut w autobusie (tam i z powrotem), 2 i pol godziny czekania. To wszystko, zeby spedzic dwie godziny na Machu Picchu. Mimo wszystko: warto bylo! Mamy nadzieje, ze uda nam sie tu jeszcze kiedys wrocic, tym razem na dluzej.
Z powrotem w Machu Picchu Pueblo chcemy wdepnac do jakiejs restauracji, ale w zadnej po drodze na stacje nie ma wolnych miejsc. Znalezienie samej stacji tez nie jest latwe, nie ma zadnych drogowskazow i trzeba przedostac sie przez rynek.
Na koncu siedzimy w brzydkiej i nudnej poczekalni. Dwoch raczej miernych muzykow gra muzyke, ktorej zwykle oczekuja turysci.
W pociagu personel probuje rozbawic turystow pokazem mody – oczywiscie mozna wszystkie pokazane ubrania kupic 😉 Potem pokazuja sie przebierancy, tanczac i spiewajac, i na koncu zegnajac gosci na peronie. Spedzamy podroz czytajac.